Anna I Krzysztof Kostrzewowie z wnuczkiem Igorem - w tle sala Baja
Rozmowa z Anną i Krzysztofem Kostrzewami, przedsiębiorcami z Zarąb, prowadzącymi między innymi salę bankietową Baja
- Kiedy rozpoczęliście Państwo przygodę z biznesem?
Pan Krzysztof: - Na początku lat 90-tych, w czasie przełomu gospodarczego. Ludzie przejawiali wówczas wielką inicjatywę, a firmy powstawały jak grzyby po deszczu. Kto miał pieniądze, decydował się na większe inwestycje, inni zakładali drobne przedsiębiorstwa – jedni sklepiki, kolejni zakłady usługowe. Można powiedzieć - jak komu w duszy grało. Po tych wszystkich przełomach skończyliśmy szkoły, ciężko było o pracę, więc w zasadzie własną działalność prowadziliśmy od początku.
Pani Anna: - Pochodzimy z rodzin rolniczych. Mąż z Zarąb, ja z Nowej Wsi Zarębskiej. W tamtych czasach na naszych ubogich glebach niewiele można było osiągnąć.
Pan Krzysztof: - Wtedy jeszcze nie należeliśmy do Unii, teraz – dzięki dopłatom - wieś wygląda inaczej niż dwadzieścia kilka lat temu. Poza tym wówczas nie było w okolicy zakładów, w których można byłoby znaleźć pracę, więc zaraz po ukończeniu szkół i po ślubie pomyśleliśmy o własnym przedsiębiorstwie.
Pani Anna: - Miałam na nie ochotę, tym bardziej że ukończyłam liceum ekonomiczne, więc byłam w jakiś sposób przygotowana do ogarnięcia spraw księgowości.
Pan Krzysztof: - Nie mieliśmy wielkich możliwości finansowych, nie było nas stać na otworzenie wielkiego biznesu, więc najpierw zdecydowaliśmy się na prowadzenie sklepiku w Zarębach.
Pani Anna: - Ludzie muszą coś jeść. A ponieważ w tamtych czasach nie było Biedronek ani innych sklepów wielkopowierzchniowych, więc sklepiki powstawały niemal w każdej wsi. W samych Zarębach swego czasu działały cztery.
Stopniowo nasz biznes się rozwijał. Mieliśmy sklep w Krukowie, organizowaliśmy dyskoteki, wyświetlanie filmów w Zarębach i okolicach, a w 2001 roku powstał Cafe-bar Baja, który działał przez kilka lat.
Pan Krzysztof: - Mieliśmy też pizzerię „Szanta” w dawnym budynku GS w Chorzelach. Było to miejsce przytulne, utrzymane w morskich klimatach, które podpatrywaliśmy w nadbałtyckich lokalach. „Szantę” zawsze lubiliśmy, ale GS sprzedał lokal i na „Szantę” przyszedł koniec. W tym samym czasie mieliśmy też pizzerię w Wielbarku o takiej samej nazwie. Po tym jak robiliśmy dla Bela katering na imprezy plenerowe, zakład w 2006 roku zaproponował nam prowadzenie sklepiku w swojej siedzibie. Działaliśmy tam do końca lutego tego roku.
- A teraz macie w Zarębach imponującą salę bankietową...
- Pan Krzysztof: - Najpierw w obecnym miejscu stał budynek mniejszy od obecnego, choć duży jak na tamte czasy. Organizowaliśmy w nim dyskoteki i kameralne imprezy, gościliśmy m.in. pana Daukszewicza.
Istniejący budynek rozbudowaliśmy dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej. Uczestniczyliśmy w dwóch projektach. Jeden dotyczył rozbudowy budynku, drugi wyposażenia kuchni i położenia bruku na terenie ośrodka. Były to bardzo zawiłe i skomplikowane procedury. Trzeba było wypełnić i złożyć całą masę dokumentów, a przyczepiano się do byle bzdury. Wystarczyło, że zabrakło kropki i trzeba było jeździć do Warszawy do korekty. W pewnym momencie mieliśmy tego dość, na szczęście pomagał nam pewien specjalista z Warszawy, człowiek o ogromnej wiedzy w redagowaniu projektów unijnych. I właśnie dzięki niemu jakoś to skończyliśmy, jakkolwiek do końca żylismy w nerwach. Wszystko musiało być dopięte do najmniejszego szczegółu, wszystko musiało się zgadzać co do centymetra. Szczęśliwie trafiliśmy na porządną ekipę, która robiła wszystko od początku do końca.
Nasz wkład stanowił 50 proc. kosztów, pozostałą część zwracała unia, z tym że najpierw trzeba było wydać całość, potem rozliczyć się z faktur i wszystkich wydatków i zobowiązać się do utrzymania 5 etatów przez 5 lat.
W najlepszym czasie zatrudnialiśmy około 10 osób, a większość pieniędzy poszła na ZUS.
- Mieliście czasami dosyć?
Pan Krzysztof: - Mieliśmy wątpliwości, ale za daleko zaszliśmy, by się wycofać. Mieliśmy kredyty i inne zobowiązania.
- Ale wreszcie chyba odetchnęliście?
Pan Krzysztof: - Nie ma lekko. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że we własnej firmie nie zamyka się drzwi po 8 godzinach pracy, wychodzi i zapomina o wszystkim do następnego dnia. O nie!! Przy własnej działalności człowiek właściwie w pracy jest przez całą dobę… Zdarza się jakiś telefon o północy i już trzeba myśleć jak zareagować, jak coś naprostować, jak rozwiązać problem. Czasami człowiek czuje się wypalony..
Jeśli chce się funkcjonować w biznesie, cały czas trzeba się rozwijać. Nie wolno spoczywać na laurach, bo za chwilę można zniknąć z rynku.
- Na czym polega ten rozwój?
Pan Krzysztof: - Trzeba poszerzać działalność, wprowadzać innowacje. My na przykład mamy kilka pokoi pod wynajem, bo niektórzy goście po różnych imprezach chcą się przespać lub wypocząć. Zajmujemy się też kateringiem, dowożąc potrawy do świetlic, remiz i różnych sal w okolicy i poza nią. Najdalej byliśmy w Olsztynie.
- Czy dzielicie się rolami?
Pan Krzysztof: -Praktycznie każde z nas zajmuje się po trosze wszystkim. Do mnie należą przede wszystkim sprawy techniczne, a sprawami kuchni zajmuje się głównie żona, bo ja o tym nie mam pojęcia. W nagłych wypadkach w razie potrzeby do działania przystępuje ten, kto jest na miejscu.
Pani Anna: - Teraz korzystamy z biura rachunkowego, lecz kiedyś księgowość prowadziłam sama. Zrezygnowałam z tego zajęcia wraz z rozwojem firmy – rosła liczba dokumentów, nie było i nie ma miesiąca, by nie pojawiały się jakieś nowe przepisy, cały czas trzeba się było szkolić, a na to nie miałam czasu.
- Sprzeczacie się o sposoby prowadzenia biznesu?
Pani Anna: - Czasami dyskutujemy, ale kłótni nie ma.
- Co w tej pracy sprawia wam najwięcej przyjemności?
Pan Krzysztof: - W działalności gastronomicznej mamy liczne kontakty z ludźmi. Jeśli klienci są zadowoleni, to i nam jest przyjemnie.
- Przedsiębiorcy coraz częściej narzekają na naszą rzeczywistość. Jak Państwo widzicie przyszłość biznesu?
Pan Krzysztof: - Bliższą czy dalszą?
- Najpierw bliższą.
Pan Krzysztof: - Myślę, że dobrze to już było i że wkrótce nie będzie nas stać na pewne rzeczy. Jeszcze niedawno do niektórych spraw człowiek nie przykładał wagi, bo nie wyobrażał sobie, że to nasze powszednie życie będzie nas tyle kosztować, że na wiele rzeczy nie będzie nas stać, nawet na opał.
Na przykład cena pelletu w porównaniu z ubiegły rokiem wzrosła o 300 proc. W tamtym roku płaciłem za pellet 700 zł netto, a można było kupić nawet za 650, dzisiaj w Ikei kosztuje 2600 zł czyli 300 procent drożej. Za prąd płacimy jakieś 100 procent drożej.
Widzę, że ludzie zaczynają liczyć pieniądze. Zastanawiają się, czy będzie ich stać na ogrzanie domu i opłacenie podstawowych rachunków.
Pani Anna: - Znacznie wzrosły też ceny artykułów spożywczych. W ubiegłym roku za kupione w sklepiku bułki - jakieś jagodzianki, ze dwie zwykłe i trzy z ziarnem płaciłam 10 -15 zł. Teraz na dokładnie to samo trzeba wydać 22-23 zł.
Nie rozumiem, dlaczego mówi się inflacji w wysokości 16 proc., skoro wynosi ona 100 albo i więcej procent.
Pan Krzysztof: - Z tego co widzę, wiele osób myśli już o pracy na czarno. Czasem odnoszę wrażenie, że chodzi o świadome wykończenie małych firm… Trudno zrozumieć, dlaczego rząd podcina gałąź na której siedzi. Chyba nie chodzi o to, by na rynku pozostały tylko duże przedsiębiorstwa, które będą wyprowadzać pieniądze z Polski zamiast wpłacać je do naszego budżetu.
- A najczarniejszy scenariusz?
Pan Krzysztof: - Wielka inflacja i wielkie kłopoty gospodarcze. Właściwie nic się nie będzie opłacało.
- Przetrwacie ten okres?
Pan Krzysztof: - Zawsze byliśmy optymistami, więc myślę że przetrwamy. Stawiamy na różnorodność, czyli działalność w rożnych branżach. Na przykład dodatkowo zajmujemy się handlem autami i skupem runa leśnego. Skup to rozległa działalność. Nasz rejon sięga od Mrągowa po Ostrołękę, a codziennie po zbiory wyjeżdżają dwa - trzy samochody. Skupujemy między innymi jagody i grzyby, z których część suszymy, a część sprzedajemy na świeżo.
-A jak w tym roku grzyby?
Pan Krzysztof: - Na razie tragedia (rozmowę przeprowadzono trzy tygodnie temu – przyp. red).
Ale wracając do rzeczy… Kiedyś mieliśmy nadzieję, że firmę przejmą nasze dzieci, które też angażują się w naszą działalność. Teraz, patrząc na to, co się dzieje, zaczynamy w to wątpić.
- I co wtedy?
Pan Krzysztof: - Może wynajmiemy obiekt…
Pani Anna: - A może zostaniemy rolnikami jak nasi rodzice. Mamy 10 ha ziemi, i choć gleby tu bardzo słabe, to przy dobrej uprawie może coś się urodzi.
- Czy w czasie tych lat pracy mieliście czas na wakacje, wyjazdy czy hobby?
Pan Krzysztof: - Latem z trudem uda się uszczknąć kilka wolnych dni, ale zimą czasami wyjeżdżamy na narty z dziećmi. Podczas wakacji wyłączam telefon. Mam też swoje hobby; wiosną regularnie wyjeżdżałem do Szwecji albo Norwegii powędkować. W Norwegii zarzucałem wędkę we fiordach, a w Szwecji w przybrzeżnych wodach zwanych szkierami. Są to akweny usłane setkami wysepek, spoza których nie widać morza. W tych szkierach złowiłem szczupaka o długości 110 cm. Smakował wyśmienicie. Niestety, ze względu na pandemię przez ostanie dwa lata nie udało mi się wyjechać w tamte okolice.
Pani Anna: - Lubię wyjechać na wakacje, ale moim hobby jest uprawianie ekologicznego ogródka. Mam w nim wszystko, co potrzeba do kuchni, a jedna z moich dyń waży z 50 kg.
- Szwedzki albo norweski szczupak w dyni to musi być coś. Serdecznie dziękuję Państwu za rozmowę.
Zbigniew Czarnecki